Ociosywali długo gałęzie, skończyli dobrze po zmroku.

Ociosywali długo gałęzie, skończyli dobrze po zmroku. Woda była zimna jak świeĹźo stopniały śnieg; rozgrzewali się krzykiem, w ktĂłrym brzmiała skarga. Przymocowali mocno pakunki i broń do wystających korzeni pnia, zepchnęli drzewo z krawędzi, zawiśli na nim i młócąc wodę nogami kierowali niezgrabną tratwę w poprzek nurtu. Gdy osiągnęli drugi brzeg byli zdrętwiali i zsiniali z zimna, szczękali zębami. Kerrick wyciągał na ziemię rzeczy, a Ortnar rozniecił wielkie ognisko. pozostali przy nim tylko tak długo, by mogli wysuszyć i ogrzać swe odzież, potem naciągnęli mokre wciąż skĂłry i ruszyli znĂłw na północ. Wiedzieli, Ĺźe nie zmarzną, jeśli będą szli szybko; nie mieli wiele okresu do stracenia, pod drzewami wirowały juĹź pierwsze płatki śniegu. Dni były coraz krĂłtsze, wstawali przed świtem i szli w ciemnościach pod bladym światłem gwiazd, aĹź dostrzegali słabe słońce. Czuli się silni i zdrowi. Ale zaczynali się martwić. - Zostało niewiele mięsa - powiedział Ortnar. - Co zrobimy, gdy się skończy? - Mam nadzieję, Ĺźe wcześniej znajdziemy ParamutanĂłw. - A jeśli nie? Spojrzeli po sobie w milczeniu, obaj znali odpowiedĹş. Nie chcieli jednak mĂłwić o tym głośno. Podsycili ognisko i zbliĹźyli się doń, chłonąc ciepło. Nie kończące się bory ogromnych jodeł dochodziły do samego krawędzi, do piaszczystych plaĹź. Czasami, gdy plaĹźe przechodziły w wysokie klify, na ktĂłrych rozbijały się fale, musieli skręcać w głąb lądu. BĂłr był cichy i pusty, zaspy pod drzewami były szczególnie głębokie, opóźniały i utrudniały marsz. Za kaĹźdym razem, gdy wychodzili na brzeg, rozglądali się uwaĹźnie, szukając śladĂłw ludzi. Nie dostrzegali nic poza bezludnym brzegiem i pustym morzem. Gdy nadeszła burza śnieĹźna, Ĺźywność była na wyczerpaniu. Pozostawało im tylko iść dalej, chyląc się przed północnym wiatrem i szukając jakiegokolwiek schronienia. Byli zdrętwiali, niemal zamarznięci, gdy wreszcie znaleĹşli płytką grotę u podnóşa klifu, tuĹź nad plażą. 81 - Tam - zawołał Kerrick, starając się przekrzyczeć ryk wiatru i wskazał na ciemny otwĂłr ledwo widoczny w zacinającym śniegu. - Musimy wejść do środka, schować się przed wiatrem. - Potrzeba nam drzewa - duĹźo drzewa. Zostawmy w środku nasze rzeczy i pĂłjdĹşmy po opał. Przekopali się przez śnieg do połowy zasypujący wejście, z trudem weszli do groty i padli. Słyszeli wycie wiatru, wydawało im się, Ĺźe bywa ciepło, choć wiedzieli, iĹź w powietrzu zamarza woda. - Nie moĹźemy tu leĹźeć - powiedział Ortnar, podnosząc się z wysiłkiem. Chwycił Kerricka za rękę i pomĂłgł mu wstać, po czym mimo opierania się wypchnął go na dwĂłr. Rąbali z wysiłkiem niĹźej rosnące gałęzie, łamali, co mogli, choć ręce z trudem chwytały drewno. Ze zdrętwiałych palcĂłw Ortnara wypadł nóş i stracili duĹźo okresu, przekopując zaspę, nim go znaleĹşli. Resztkami sił przywlekli naciętakie drewno, nie byli w stanie wrĂłcić po więcej. Kerrick grzebał w pudełku z przyborami ogniowymi, lecz nie mĂłgł wymacać w środku kamieni, dopĂłki nie wsadził dłoni pod futra i nie ogrzał ich o ciało. W końcu rozpalili ognisko i podsycali je, aĹź buchnęło wysoko. ZbliĹźyli się do ognia choć dławił ich dym, aĹź poczuli, jak Ĺźycie wraca do zdrętwiałych ciał. Na zewnątrz było juĹź ciemno, wiatr wył nieprzerwanie, zasypując wejście śniegiem, musieli go ciągle odgarniać, by dym mĂłgł ulatniać się z groty. - Nie my pierwsi szukaliśmy tu schronienia- powiedział Kerrick, wskazując na niskÄ